Sprawdziłem niemal wszystko, poczytałem recenzje, zobaczyłem zdjęcia – super miejsce. Wstałem wcześnie rano (jak na wakacje - godzina 7:30), dojechałem na parking, gdzie była jakaś rodzinka z Francji. Ruszyłem kilka minut za nimi, lecz o dziwo po pewnym czasie zboczyli z głównej trasy. „Co oni tam wiedzą” – pomyślałem idąc dalej. Jednak z minuty na minutę uświadamiałem sobie, że trakt, którym podążam wiedzie raczej wokół wulkanu a nie na jego szczyt. Tymczasem Francuzi byli w 1/3 drogi…
Szczyt wulkanu Jak nie pyszny, niczym kot z podkulonym ogonem podążyłem ich śladem. Tymczasem Francuzi nagle zaczęli… zawracać. Po drodze zagałem po English, a oni po Deutsch odpowiedzieli, „że trasa bardzo ciężka, nie da rady, należy wracać i takie tam”. Drugiego upokorzenia w ciągu kilkunastu minut nie mogłem przełknąć. Polak nie da rady? Uczcie się żabojady. Oczywiście tak nie powiedziałem, lecz z winy mojej upartej natury poszedłem dalej. Krok po kroku i do głowy coraz mocniej dobijała myśl: mieli rację. Ziemia ciepła (na szczęście od słońca), ale bardzo sypka. Gdy chciałem chwycił kamień, skałkę, wszystko osuwało się w dół, więc z trudem trzymałem równowagę, choć przecież medal trzeźwości dzierżę od lat. Do tego duża stromizna. Nazwać każdy pokonywany metr trudnym to jakby nic nie napisać. Co gorsza, przeklinając samego siebie… szedłem dalej w górę (autodestrukcja?). Po 25 minutach walki z wulkanem dodarłem na szczyt. Było pięknie, naprawdę pięknie. Już wcześniej jednak sobie zdałem sprawę, że w sumie to park narodowy i za bardzo nie mogę wywijać z radości, bo mnie zauważą jakieś patrole i wlepią solidny mandat. No więc chwila radości pod hasłem: „ty głupku - wszedłeś” i zejście. O ile jednak wchodzenie po nieutwardzonej powierzchni było zadaniem wagi superciężkiej, to schodzenie… Gdybym miał chore serce, zszedłbym pewnie, lecz na zawał a nie na dół, i to z kilka razy. Nie należę do osób strachliwych, tu jednak wizja pokrwawionego całego ciała turlającego się w dół, łamania kości, urazów na dumie, wcale nie stanowiła wymysłu z horroru, tylko rzeczywistość. W sumie czerwony kolor pasowałby do barwy wulkanicznej ziemi tego wulkanu. Swoją drogą, ciekawe jakby zareagował ubezpieczyciel na odzyskanie kosztów leczenia, przecież od głupoty nie ma ochrony.
Pomysł na trekking? Dotarcie na dół w całości, z kilkoma drobnymi zadrapaniami, uważam za jedne z większych osiągnięć życiowych. Dogoniłem pałętających się jeszcze na dole Francuzów i z dumą wsiadałem do samochodu na dalszą część dnia. Polski bohater. Na szczęście żywy, cały, bez mandatu. Zwolennikom trekkingu i zwiedzania polecam jednak nieco bezpieczniejsze i zgodne z przepisami sposoby eksploracji tej cudownej wyspy – są ku temu możliwości, wrażenia podobne, a nerwy w całości.